Niech się wyżyję i trochę sobie pokrytykuję - nie tylko ze względu na to, że wycieczka do Wiednia się nie udała.

W każdym razie, gdy jestem w bibliotece i zauważę książkę Martyny Wojciechowskiej, przyciąga mnie ona niemiłosiernie. Zawsze wezmę, widząc kolorowe ilustracje na dobrym papierze i opowieści z różnych krańców świata. Sama postać Martyny jednak mnie irytuje.

Od każdej z jej książek oczekuję, że przedstawi ona historię danego bohatera. Och, gdyby mogła się ona odbywać bez udziału inwazyjnego narratora. Martyna, miast przedstawić reportaż jako narrator ukryty (oczywiście nie sądzę, że to jedyna dobra droga), wnosi swoje cztery litery na każdą stronę, narzucając nam swój punkt widzenia. A przeglądając zdjęcia, chwilami czuję, jakbym oglądała jej prywatny album z pamiątkami z podróży. Przecież nie o Martynę powinno tu chodzić, a o ciekawe dla nas bohaterki. Martyna z dzieckiem, Martyna ze szczurami, Martyna to, Martyna tamto. Dżizas...



W każdym razie, co do doboru historii nie mogę się przyczepić. Bohaterki bardzo interesujące, zamieszkujące różne zakątki globu, z różnym podejściem do życia i sytuacją rodzinną. Dziwi mnie jednak trochę eurocentryczny sposób postrzegania przez prawdziwą główną bohaterkę, czyli oczywiście Martynę, różnych kultur. Po tylu latach podróżowania nadal "dziwi się" - Jak ona może tak żyć?!, Jak można zabijać niewinne byki na corridzie?!, itd., itd. - czyli nieuchronne spojrzenie Europejczyka - trochę naiwne, trochę pod publiczkę.

Zdjęcia, jak zawsze, piękne. Nie Martyna je jednak robiła - inaczej nie mogłaby się w nich zmieścić.

Mimo wszystko książka jest wciągająca. Historie pisało życie, więc czyta się miło, szybko i z ciekawością. Tylko ta postać podróżnika za bardzo w blasku fleszy. Podróżnik zawsze kojarzył mi się ze skromnością. I niech tak pozostanie.
Dzień po dniu post, ale co tam. Na nadmiar weny się nie narzeka.

Moje zdobycze z czerwca to:
koperta z Florydy i jej zawartość


bandana w kolorowe wzorki, magnes na lodówkę z manatami (właśnie dowiedziałam się o istnieniu tych foko- i wielorybopodobnych zwierząt), pocztówka z nadmorskiego zamku oraz zielona herbata - to akcent dalekowschodni w amerykańskim opakowaniu. Zapachniało mi to wszystko trochę surferami i "Słonecznym patrolem". Sunshine!

Kolejna z Ukrainy zdobycz, dzisiaj przyszła.


Dostałam kartkę hand-made - how cute is that? :) A także ukraińskie znaczki i pocztowe naklejki, które przydadzą się do wyklejania kartek dla innych postcrosserów. No i herbata - mocna jak ... . Nie znajduję porównania, wybaczcie. Po prostu mocna, czarna i aromatyczna.

W następnych postach pewnie Wiedeń, który czeka mnie jeszcze w tym tygodniu. Miłego wieczoru!