Kilka lat temu, gdy zakładałam bloga, w ogóle nie byłam zainteresowana blogosferą. Tak sobie założyłam, coby raz na jakiś czas wrzucić fotki i coś naskrobać. Bardziej dla siebie niż innych.

Ostatnimi czasy siłą rzeczy zaczęłam przeglądać blogi przeróżne. Szczerze przyznaję, nie mam zbyt wielu subskrypcji na Bloglovinie (właściwie tylko jedną!), ale najnowsze wpisy z różnych blogasków trafiają do mnie przez Facebooka.

Nie czuję przymusu, by czytać kogoś regularnie. Jeśli tytuł mi się nie podoba lub wpis nie traktuje o interesującej mnie tematyce, nie czytam. Są jednak trzy blogi, które niezmiennie mnie przyciągają, a każdą nową notkę otwieram z chęcią.

Oto one:




To blog Anny - polskiej dziennikarki i Tomasa, fotografa, jej męża, którzy zamieszkują w Berlinie z dwoma córeczkami. W interesujący sposób uczą je świata. Podróżują z kilkuletnimi ledwie pociechami, udowadniając, że dziecko nie jest kulą u nogi, która zatrzymuje dorosłych w domu. Mieszkają we wspólnocie mieszkaniowej, często przyjmują couchsurferów z całego świata. Nie trzymają dzieci w sztywnych ramach ubierania dwóch skarpetek do pary (love it!), bo to niby takie ważne i estetyczne. Ufają obcym i wierzą w ludzi. Udowadniają, że wszystko jest możliwe. Niby to oczywiste, ale dlaczego w XXI wieku ktoś musi nam to wciąż udowadniać?
Anna pisze o życiu swoim i swojej rodziny. O podróżach, "obcych", zachowaniach dziewczynek... Nie boi się poruszać "trudnych" tematów. Wydaje się, że z nimi nic nie może być trudne.





Autorka tego bloga wyszła za mąż za Japończyka (które pieszczotliwie na blogu nazywa Jego Wysokością) i zamieszkała wraz z nim na prowincji. Niestety pisze ona bez polskich znaków (zapewne ma jakiś ważny powód), za to stylem, jakiego nie powstydziłaby się małoletnia mieszkanka polskich blokowisk. Ależ to przyciągające! Bo to cudowne połączenie: niemal graficzna, niewstydząca się niczego obrazowość w Kraju Kwitnącej Wiśni. Dla przykładu: ostatnio autorka spędza wakacje(?) w Tonga, a na blogu publikuje obszerne relacje, szczególnie dotyczące tamtejszej kuchni. W ostatnich kilku postach bez zbędnego wstydu opisuje sraczkę, o jaką przyprawiają ją kolejne potrawy. Taka równa, niedająca sobie w kaszę dmuchać Japońcom kobieta, która nie ukrywa, że niewiele ją obchodzi. Nie przykłada wagi do stylu, opisuje wydarzenia "jak lecą", a przy tym zyskuje dziesiątki czytelniczek.
Wydała książkę "Życie jak w Tochigi", niestety spuszczoną nieco z tonu. Za to w stylu poprawną i nawet interesującą.





Mieszkającą w Izraelu gojką jest Ela Sidi, autorka niedawno wydanej książki "Izrael oswojony". Na swoim blogu Ela opisuje... Cóż, życie Polski w Izraelu. Życie codzienne swoje i rodziny. Co tu dużo mówić? Język jest bardzo literacki, wszystkie posty bardzo dobrze się czyta, chwilami aż chce się znaleźć w tym bliskowschodnim kraju.

Znacie? Macie swoje typy?
Próbuję się reorganizować wewnętrznie.

Przeczytałam książkę Beaty Pawlikowskiej. Księga kodów podświadomości, tak się zwie. Znam ludzi, którzy prychają, gdy tylko słyszą słowo podświadomość. Ich wnętrze od razu się buntuje, nie chcąc ich dopuścić do poukładania siebie na nowo, dobrze.



Pawlikowska (abstrahuję tutaj od jej podróżowania i wydawania schematycznych rozmówek) całkiem dobrze rozgryzła swój środek. I uczy tego innych. Może się wydawać, że w zbyt łopatologiczny sposób - trening podświadomości wymaga jednak prostych słów i częstej powtarzalności. I tak p. Beata próbuje wyplenić z czytelnika fałszywe kody, które zapisało życie. A te najmocniej wyryte pochodzą z dzieciństwa.

Przykład? Dziecko dorasta w normalnej rodzinie. Żadnych awantur, kłótni, ale też wyrażania uczuć ze strony rodziców. No, może oprócz dni, gdy dziecko złapie grypę. Leży wtedy z gorączką, a mama przytula i całuje w czoło. Taki okruch miłości. Dziecko ceni sobie rodzicielską miłość i chciałoby zaznawać jej regularnie. Dlatego też co jakiś czas choruje, do czego zmusza je sama podświadomość. Choroba = wyrażanie uczuć. A podświadomość chce, żeby człowiek był kochany. Ale sama nie dowie się nigdy, jak uczynić to w dobry sposób.

Proste. Dlatego staram się zapomnieć o fałszywych kodach, jakie mam wykute głęboko we wnętrzu, i powtarzam nowe. Oto one:

1. Jestem równie ważna jak inni.
2. Chcę być dobrym człowiekiem.
3. Świat jest taki, jaki jest.
4. Koncentruję się na wewnętrznej równowadze.
5. Jestem wolna od ciężaru krzywdy, żalu i nienawiści.
6. Przebaczam.
7. Zasługuję na wszystko, co najlepsze.
8. Ufam w dobro i miłość.
9. Każdy jest odpowiedzialny za własne życie.
10. Mam prawo być sobą.
11. Warto szukać tego, co dla mnie najlepsze.

źródło: B. Pawlikowska, "Księga kodów podświadomości", G + J Gruner + Jahr Polska, 2013

Nie zwracam uwagi na tych, którzy mówią, że rzeczywistość jest brutalna, życie to zweryfikuje i nie ma czasu na pierdoły.

Powtarzam sobie te kody i moja podświadomość też się trochę buntuję. Chcę, żebym obarczała innych winą za to, że źle się czuję. Mówi: nie możesz być taka miła, odpyskuj, odszczeknij, warknij, przyczep się. A ja staję się spokojniejsza i staram się puszczać te nawoływania mimo uszu. Co nie oznacza, że pozwolę komuś wejść sobie na głowę.

Książkę trzeba przeczytać całą, żeby poznać kody, które należy wyplenić, a także zbudować podstawy do nowych. Uwaga, podświadomość może się zbuntować, a w wielu wypadkach tę książkę od Ciebie odsunąć.

----

Tak, przyjęłam pierwszych couchsurferów w swoim życiu! W tym roku korzystanie z dobrodziejstw tej idei uznałam za postanowienie. I zaczynam. Postaram się nie odmawiać prośbom o nocleg. Zapraszam. Jak Ci zależy, to mnie znajdziesz :)

Uważam, że w 99% ci z Couchsurfingu to mili ludzie. Lub przynajmniej potrafią dogadać się z nowopoznanymi osobami i porozmawiać niemal o wszystkim.

Posiedziałam z surferami, pośmiałam się, rooozmawiaaałam i ogólnie miło spędziliśmy czas.

Nie ma to jak porozmawiać z kimś o takich samych zainteresowaniach. Na Zapipidopustkowiu mało kto interesuje się podróżami tak naprawdę.

----

Zaczęłam przeglądać przewodnik po Wilnie. W końcu za miesiąc będę stamtąd wracać. Właściwie nie wiem, czy zobaczymy tam więcej niż kościoły i architekturę. Oglądając zdjęcia turystycznych atrakcji między sakralnymi budowlami przewija się ledwo kilka muzeów. A Wilno liczy ledwie ponad 500 tys. mieszkańców - niewiele więcej od Rzeszowa.

źródło: litwa.lovetotravel.pl


Jeszcze wiele rzeczy muszę sprawdzić. A odpowiedziami może się podzielę.

 - gdzie najlepiej wymienić złote na lity?
 - jak w Wilnie działa komunikacja miejska?
 - gdzie szukać współczesnego Wilna?
 - ile kosztują podstawowe produkty?

Trochę tego będzie. Jakieś sugestie?
Może za 20 lat, może trochę później.

Smutne? Nie do uwierzenia? Gdyby ktoś 30 lat temu napomknął o związkach przez sieć zwaną Internetem, każdy by się roześmiał. Są dziś ludzie, którym wydaje się, że znaczą wiele dla tej drugiej osoby, mimo iż nigdy jej nie dotknęły.
Poznają się na czacie albo portalu randkowym, a że dzielą ich ogromne odległości, nie spotykają się. Bo na początku nie ma sensu, myślą: "Jak to, piszę z kimś dwa miesiące i od razu mam jechać przez pół świata? W nieznane?" A więzi się zacieśniają. Mija rok. Pisanie trwa, może pojawiają się nieśmiałe telefony. Potem pierwsze sprzeczki. Kłótnie. Rozejmy. "Dobrze jest, jak jest. Miło się nam rozmawia. Kocham tę drugą osobę." A spotkanie? Każdy ma swoje życie. Po jakimś czasie przychodzą dziwne wątpliwości i... historia ląduje w programie "Catfish".

Ostatnio temat miłości wirtualnej poruszył Spike Jonze w filmie "Her". W piękny sposób, bo bez oceniania, czy to dobre czy złe. Pokazał świat alternatywny (aż kusi, żeby napisać, że z przyszłości - tego jednak nie wiadomo), w którym więzi międzyludzkie są słabe, a człowiek potrzebę bliskości zaspokaja programem, symulatorem partnera. Program do bólu - dosłownie - przypomina człowieka. Theodor (świetny Joaquin Phoenix) instaluje go, włącza, a on żyje własnym życiem. Doświadcza pierwszej miłości, zazdrości, gniewu, zainteresowania, bólu z powodu braku ciała, a następnie akceptacji bycia programem. Niesamowite, prawda?



Opinie o tym filmie ograniczają się do dwóch słów: "piękny" i "smutny". To również niesamowite, dlatego, że reżyser nie narzucił widzom żadnej opinii. Nie uważam, że świat alternatywny byłby smutny. Każdy kto w nim by się narodził, odnalazłby własną drogę na przeżycie.  Nie jestem typem wojownika o wspólne dobro (w tym wypadku zachowywanie na siłę bliskich kontaktów międzyludzkich), więc dzięki takim obrazom mogę się przygotować na przewidywany rozwój wydarzeń.

Wielu z nas twardo stoi za tym, że nie darzyliby uczuciem programu. (Oto zasada, którą kultywuję od małego: niczego nie można wykluczyć). Ciężko to napisać, ale... Ja nie wiem. Do mojego laptopka coś żywię - that's a start.

Co ciekawe, "współżycie" z programem odbywa się już w jednym miejscu na świecie. Tak, dokładnie w kraju, który kojarzony jest z największym rozwojem technologicznym. Skoro w Japonii śpiewają wirtualne wokalistki, to z ekranów komórek uśmiechać się mogą cyfrowe miłości. Starzejące się społeczeństwo Kraju Kwitnącej Wiśni oraz jego główna przyczyna - spadek populacji, wywołane są niechęcią do reprodukcji. Kobiety nie chcą wchodzić w związki, gdyż według japońskiej mentalności, naturalny jest rychły ślub i dziecko - a one pragną rozwijać się na ciężko zdobytym korporacyjnym stanowisku. Mężczyźni z kolei nie mają czasu ni chęci na randki, zaloty i przebieranie w kobietach. Obejrzycie część historii, czyli urywek reportażu No Sex Please, We're Japanese, nakręconego przez BBC. (W całości dostępny tutaj).



                                       


Czy takie rzeczy wciąż zaskakują, czy tylko ja mam do tego pełne spokoju nastawienie?
<a href="http://www.bloglovin.com/blog/11726023/?claim=zd9revpu2td">Follow my blog with Bloglovin</a>

Macklovitch i Gemayel, źródło: stereogum.com

W rzeczywistości może nie jedyny... Jednak w ten sposób zazwyczaj przedstawia się muzyczny duet Chromeo, złożony z kanadyjskiego Żyda i zamieszkującego Kanadę Libańczyka. Macklovitch i Gemayel przyjaźnili się już od dzieciństwa, a w 2004 roku wydali pierwszą płytę "She's In Control". Album zebrał pochlebne recenzje - krytycy muzykę duetu porównywali do imprezowych dźwięków z lat 80. Singiel "Needy Girl" stał się hitem światowych dyskotek.

Chłopcy z Chromeo wydali jeszcze dwa albumy: w 2007 "Fancy Footwork", w 2010 natomiast "Business Casual". Poniżej dwa single, które odniosły największy sukces (to może być nieprawda, po prostu mnie się najbardziej podobają).

 

Co ciekawe, Chromeo do tej pory wybierali "kreatywność ponad konfliktem", nie wkomponowując w swoje artystyczne treści wątków dotyczących polityki na Bliskim Wschodzie. Dzielili się z słuchaczami utworami o lekkostrawnych historiach, rozgrywających się na tle przyjemnego elektronicznego podkładu. 

2014 to dla duetu czas na nową płytę i zmianę taktyki. Album będzie nazywał się "White Women" i już sam tytuł sugeruje, że chłopcy zaczynają mieszać się w dyskusje na tematy rasowe i polityczne. Dziś mówią zgodnie, że skoro dysponują szerokim kanałem informacji w postaci muzyki, dlaczego nie wykorzystać go do zwrócenia uwagi na takie problemy jak polityka bliskowschodnia? Z historii wynika jednak, że rzadko kiedy Arabowie i Żydzi wypracowują satysfakcjonujące dla każdego rozwiązanie.

Chromeo, źródło: bluecollardistro.com

Przepytywani w wywiadach Macklovitch i Gemayel wyjaśnili, iż nigdy tożsamość narodowa nie wpłynęła na ich wzajemne stosunki, a tym bardziej na twórczość. Macklovitch (jak niektórzy się domyślają, żydowska część duetu) zażartował nawet, że w studiu zamontował checkpoint. To taki izraelski punkt kontrolny, ustawiany na granicy z Autonomią Palestyńską.

Znacie jakieś inne przykłady artystycznego partnerstwa arabsko-żydowskiego? A może, jeszcze lepiej, izraelsko-palestyńskiego?