Czas wyznań.

1. Podróżnik ze mnie niedzielny. Wiem jedno: kocham wyjazdy, staram się wyjeżdżać częściej i na dłużej, aczkolwiek nie udało mi się jeszcze wyjechać na kilka dni więcej niż 3 razy w roku. Gdybym naprawdę chciała, mogłabym. Cóż to: autostop i spanie na dziko. Wielu tak robi. Albo mnie to nie kręci, albo nie jestem jeszcze gotowa. I dlatego nie będzie tu relacji z super-dzikich wypraw tylko z takich, na które uskładałam trochę grosza. Mimo to tanich.

2. Jeśli chodzi o podróżowanie, dopiero się rozkręcam.

3. Przepraszam za wszystkie badziewne teksty, które się tu pojawiły. Systematycznie będę kasować te, w których starałam się "odkryć Amerykę", przyciągnąć nudną recenzją lub zaszokować tytułem. Taka droga blogera: od crapu po cuda.

4. Nie będę powtarzać treści. Od tego są przewodniki i przemądrzalscy podróżnicy, którzy zapychają swoje książki historycznymi i krajoznawczymi status quo. Czy zatem w postach będzie pusto? Nie. Warto podróżować dla uchwycenia detali, subtelnych kulturowych różnic i ciekawostek.

5. Przepraszam za wygląd bloga. Kiedyś może się poprawi, dziś stawiam na treść.

6. Wciąż myślę: jak pisać o podróżowaniu? Błędnie wydaje mi się, że wszystko już było. Skąd wiem, że błędnie? Come on, na wszystko są nowe sposoby. Czekam na taki, który trzepnie mnie jak nagłe dreszcze. Póki co, będzie zwyczajnie, na mój sposób. Blisko prawdziwego życia.
Krytyka mile widziana.


W Maku w Budapeszcie. Czytam spoilery do 5. sezonu Shameless i piję mocną kawę. Na swoją obronę mam to, że po całym dniu pieszego zwiedzania byliśmy okrutnie zmęczeni.

Znów pozwolę mówić obrazkom:

1. Hollan Park - park w dzielnicy dla bogatych, własność królewska

2. Duma Londynu, którą trzeba pokazać turystom - musical "The Lion King"

3. Piccadilly Circus - zawsze wydawało mi się, że to ulica zdominowana przez reklamy. Nie przykuwają dużej uwagi.

4. Złota Salamandra na Muzeum Londyńskim

5. Niesamowite, zawsze wygląda tak samo!

6. Irish Pub przy Shepherd's Bush.

7. Kaczki w Kensington Gardens mają duży apetyt, mimo że karmione są przez 12 godzin dziennie.

8. Przy Royal Alber Hall.

9. Piękne elewacje niedaleko Royal Albert Hall

10. BBC na tych zdjęciach nie wygląda na potęgę...


11. Oryginalnie zdobione sklepy w Camden Town.


12. Menu jednej ze śniadaniowych kawiarni. You like spotted dick for desert?

13. Drogowskaz przy stacji metra.

14. Greenwich sprzyja ruchowi na świeżym powietrzu. Literally.

15. Słynne "Słoneczniki". Przepraszam, nie rozumiem.

16. Stanąć na Południku 0 - takie głupie marzenie miałam.


17. Panorama ze wzgórza w Greenwich Park.

18. Muzeum Brytyjskie zatłoczone nawet w poniedziałek. W sali z mumiami duszno!

19. To nie fair, że samce wielu gatunków nie muszą się starać, by dobrze wyglądać. Holland Park.

20. Poszłam za kliszą.

21. Gwardziści z tworzywa sztucznego - i Madame Tussauds nie trzeba...

22. Szekspir straszy w Soho.

23. Herbata z mlekiem, która smakuje jak herbata.


Macie jakieś ciekawe fotki z Londynu? Dzielcie się! :)

Najmniejsze przedmioty przeniknięte są kulturą danego miejsca. Dlatego właśnie kocham Postcrossing! Na oficjalnym forum fanów tego przedsięwzięcia można wziąć udział w wymianie nie tylko pocztówek. 
Ostatnio udzielam się w "surprise mix tag". Zasady są proste: "tagując" uczestnika przede mną, zgadzam się na wysłanie mu w kopercie kilku niespodzianek z mojego kraju, a następnie czekam, aż ktoś "otaguje" mnie. Przedmioty są zazwyczaj lekkie i bez problemu mieszczą się do koperty. Wysyłać można listy, bilety, paragony, widokówki, papeterie, naklejki, rysunki, herbaty, kawy, plasterki, próbki kosmetyków, magnesy na lodówkę, notesiki, breloczki, małe figurki i wszystko, co tylko przyjdzie do głowy, a mieści się w kopercie.
Ale - nie zawsze wiem, co do mnie przyszło. Nie wszyscy opisują przedmioty, które wysyłają. Dla mnie to trochę bez sensu, bo lubię wiedzieć, co dostałam. Nawet "głupia" ulotka może powiedzieć wiele.
Dlatego wpadłam na pomysł. Jeżeli znacie dany język i potraficie mi powiedzieć, co na przedmiotach jest napisane - fajnie! Podzielcie się! (Oczywiście, mogłabym wysłać wiadomość do nadawcy z pytaniem, co to za świstki mi powysyłał. But... where's fun?)

Na pierwszy ogień: Rosja




Góra: koperta bardzo ładna. Z Rosji przychodzą wyłącznie ładne koperty, całe pokryte kwiatowymi wzorami. Następnie coś, co wygląda jak paragon. Z pewnością nim jest. U góry znajduje się odniesienie do strony www.monetka.ru. Dziwne, strona nie wchodzi. Moja znajomość rosyjskiego sprowadza się do umiejętności przeczytania pojedynczych liter cyrylicy i wydaje mi się, że największy napis mówi: "Czek na...". Właśnie, na co? Wiecie?


 Środek: kalendarzyk w kolorach bieli i czerwieni, automatycznie kojarzy się z Polską. Skąd koń? W ogóle nie kapuję... Jaka to akcja reklamowa? Wydana przez jaką instytucję? Odczyta ktoś?
Dalej jakieś bloczki. A, już wiem! To pewnie bilety autobusowe - nędzna umiejętność czytania cyrylicy pomogła. Skąd dokąd? No clue.



Magnes kolejny. Z Krasnoufimska, miasta "leżącego na Uralu, nad Ufą".

Dół: zapaszek z Avonu. Cóż, tego raczej nie dacie rady rozszyfrować. Może kiedyś, gdy wszyscy będą mieli dostęp do "zapachowych" urządzeń wyjściowych, przypinanych do lapka.
I herbata, moja ulubiona rzecz! Tę firmy TESS dostaję z Rosji nie po raz pierwszy. Ta o smaku truskawkowym, który - bądźmy szczerzy - trzeba sobie wyobrazić. Ale jaką producenci mają piękną stronę!

Rozszyfrowaliście jakieś napisy? Macie ciekawostki? Podzielcie się i wyrwijcie mnie z niewiedzy!

{jeśli nie macie dość, zaglądnijcie jeszcze tu}
Archikatedra św. Stanisława - jak dla mnie najbardziej charakterystyczny budynek w mieście. Takie miejsce, pod którym umawiają się ludzie, zwłaszcza, że od niego zaczyna się najważniejsza w Wilnie ulica - Giedimino Prospekt.

Przechadzki nad Neris (Wilią). Przejawy twórczości artystycznej, jakich w tym mieście pełno.

Nie mogę sobie przypomnieć, co to za budynek. Wygląda na to, że już nie pełni pierwotnej funkcji. Grafitti - genialne.

Niektóre zdjęcia nie wymagają podpisu. Wiele samochodów jeździ na "kolczastych" oponach.

  
Ostra Brama, tym razem okiennice były zamknięte. Można wejść drzwiami po lewej stronie i zobaczyć obraz z bliska.

Nauczyć się nazw ptaszków po litewsku... Cóż za kampania :)

Miejsca w Wilnie optymalnie.

Przyjemna scenka rodzajowa, gdzieś po wschodniej stronie centrum miasta, zmierzając w kierunku dzielnicy Uzupis.

Kłódki są już chyba w każdym stołecznym (i nie tylko) mieście Europy. Więżą miłość, zamykają i nie dają się ruszyć. Czy to miłość?

Pomnik artysty w dzielnicy artystów - Uzupis. Wielu jest nią bardzo podjaranych - bo ma osobną konstytucję, burmistrza i w ogóle ponoć życie tutaj płynie zupełnie innym torem.

Wejście na Górę Bekieszową, w kierunku słynnych Trzech Krzyży.

Widać je z wielu miejsc w mieście, szkoda nie zobaczyć. Lepsza panorama jest chyba tylko z Wieży Telewizyjnej. Trzy krzyże na pamiątkę męczeńskiej śmierci franciszkanów z rąk pogan. Pierwotnie drewniane, wielokrotnie odbudowywane, w końcu z trwalszego materiału.

Litewski sejm. Obok niego znajduje się ciekawa instalacja(?), przedstawiająca Litwę na mapie Europy w momencie, gdy cieszyła się największym obszarem terytorialnym.

Cmentarz na Rossie. Chyba niezamierzona analogia do Trzech Krzyży.

Cmentarza ciąg dalszy. Groby wszędzie - na górkach, góreczkach. Do niektórych dobudowane zostały indywidualne schodki.
Harmonijne to zdjęcie. Okna, równoległe kabelki do szynobusów, czerwone przejście na drugą stronę ulicy i czerwone światło. Gdzieś w okolicach stotis, czyli dworców.


Kilka lat temu, gdy zakładałam bloga, w ogóle nie byłam zainteresowana blogosferą. Tak sobie założyłam, coby raz na jakiś czas wrzucić fotki i coś naskrobać. Bardziej dla siebie niż innych.

Ostatnimi czasy siłą rzeczy zaczęłam przeglądać blogi przeróżne. Szczerze przyznaję, nie mam zbyt wielu subskrypcji na Bloglovinie (właściwie tylko jedną!), ale najnowsze wpisy z różnych blogasków trafiają do mnie przez Facebooka.

Nie czuję przymusu, by czytać kogoś regularnie. Jeśli tytuł mi się nie podoba lub wpis nie traktuje o interesującej mnie tematyce, nie czytam. Są jednak trzy blogi, które niezmiennie mnie przyciągają, a każdą nową notkę otwieram z chęcią.

Oto one:




To blog Anny - polskiej dziennikarki i Tomasa, fotografa, jej męża, którzy zamieszkują w Berlinie z dwoma córeczkami. W interesujący sposób uczą je świata. Podróżują z kilkuletnimi ledwie pociechami, udowadniając, że dziecko nie jest kulą u nogi, która zatrzymuje dorosłych w domu. Mieszkają we wspólnocie mieszkaniowej, często przyjmują couchsurferów z całego świata. Nie trzymają dzieci w sztywnych ramach ubierania dwóch skarpetek do pary (love it!), bo to niby takie ważne i estetyczne. Ufają obcym i wierzą w ludzi. Udowadniają, że wszystko jest możliwe. Niby to oczywiste, ale dlaczego w XXI wieku ktoś musi nam to wciąż udowadniać?
Anna pisze o życiu swoim i swojej rodziny. O podróżach, "obcych", zachowaniach dziewczynek... Nie boi się poruszać "trudnych" tematów. Wydaje się, że z nimi nic nie może być trudne.





Autorka tego bloga wyszła za mąż za Japończyka (które pieszczotliwie na blogu nazywa Jego Wysokością) i zamieszkała wraz z nim na prowincji. Niestety pisze ona bez polskich znaków (zapewne ma jakiś ważny powód), za to stylem, jakiego nie powstydziłaby się małoletnia mieszkanka polskich blokowisk. Ależ to przyciągające! Bo to cudowne połączenie: niemal graficzna, niewstydząca się niczego obrazowość w Kraju Kwitnącej Wiśni. Dla przykładu: ostatnio autorka spędza wakacje(?) w Tonga, a na blogu publikuje obszerne relacje, szczególnie dotyczące tamtejszej kuchni. W ostatnich kilku postach bez zbędnego wstydu opisuje sraczkę, o jaką przyprawiają ją kolejne potrawy. Taka równa, niedająca sobie w kaszę dmuchać Japońcom kobieta, która nie ukrywa, że niewiele ją obchodzi. Nie przykłada wagi do stylu, opisuje wydarzenia "jak lecą", a przy tym zyskuje dziesiątki czytelniczek.
Wydała książkę "Życie jak w Tochigi", niestety spuszczoną nieco z tonu. Za to w stylu poprawną i nawet interesującą.





Mieszkającą w Izraelu gojką jest Ela Sidi, autorka niedawno wydanej książki "Izrael oswojony". Na swoim blogu Ela opisuje... Cóż, życie Polski w Izraelu. Życie codzienne swoje i rodziny. Co tu dużo mówić? Język jest bardzo literacki, wszystkie posty bardzo dobrze się czyta, chwilami aż chce się znaleźć w tym bliskowschodnim kraju.

Znacie? Macie swoje typy?
Próbuję się reorganizować wewnętrznie.

Przeczytałam książkę Beaty Pawlikowskiej. Księga kodów podświadomości, tak się zwie. Znam ludzi, którzy prychają, gdy tylko słyszą słowo podświadomość. Ich wnętrze od razu się buntuje, nie chcąc ich dopuścić do poukładania siebie na nowo, dobrze.



Pawlikowska (abstrahuję tutaj od jej podróżowania i wydawania schematycznych rozmówek) całkiem dobrze rozgryzła swój środek. I uczy tego innych. Może się wydawać, że w zbyt łopatologiczny sposób - trening podświadomości wymaga jednak prostych słów i częstej powtarzalności. I tak p. Beata próbuje wyplenić z czytelnika fałszywe kody, które zapisało życie. A te najmocniej wyryte pochodzą z dzieciństwa.

Przykład? Dziecko dorasta w normalnej rodzinie. Żadnych awantur, kłótni, ale też wyrażania uczuć ze strony rodziców. No, może oprócz dni, gdy dziecko złapie grypę. Leży wtedy z gorączką, a mama przytula i całuje w czoło. Taki okruch miłości. Dziecko ceni sobie rodzicielską miłość i chciałoby zaznawać jej regularnie. Dlatego też co jakiś czas choruje, do czego zmusza je sama podświadomość. Choroba = wyrażanie uczuć. A podświadomość chce, żeby człowiek był kochany. Ale sama nie dowie się nigdy, jak uczynić to w dobry sposób.

Proste. Dlatego staram się zapomnieć o fałszywych kodach, jakie mam wykute głęboko we wnętrzu, i powtarzam nowe. Oto one:

1. Jestem równie ważna jak inni.
2. Chcę być dobrym człowiekiem.
3. Świat jest taki, jaki jest.
4. Koncentruję się na wewnętrznej równowadze.
5. Jestem wolna od ciężaru krzywdy, żalu i nienawiści.
6. Przebaczam.
7. Zasługuję na wszystko, co najlepsze.
8. Ufam w dobro i miłość.
9. Każdy jest odpowiedzialny za własne życie.
10. Mam prawo być sobą.
11. Warto szukać tego, co dla mnie najlepsze.

źródło: B. Pawlikowska, "Księga kodów podświadomości", G + J Gruner + Jahr Polska, 2013

Nie zwracam uwagi na tych, którzy mówią, że rzeczywistość jest brutalna, życie to zweryfikuje i nie ma czasu na pierdoły.

Powtarzam sobie te kody i moja podświadomość też się trochę buntuję. Chcę, żebym obarczała innych winą za to, że źle się czuję. Mówi: nie możesz być taka miła, odpyskuj, odszczeknij, warknij, przyczep się. A ja staję się spokojniejsza i staram się puszczać te nawoływania mimo uszu. Co nie oznacza, że pozwolę komuś wejść sobie na głowę.

Książkę trzeba przeczytać całą, żeby poznać kody, które należy wyplenić, a także zbudować podstawy do nowych. Uwaga, podświadomość może się zbuntować, a w wielu wypadkach tę książkę od Ciebie odsunąć.

----

Tak, przyjęłam pierwszych couchsurferów w swoim życiu! W tym roku korzystanie z dobrodziejstw tej idei uznałam za postanowienie. I zaczynam. Postaram się nie odmawiać prośbom o nocleg. Zapraszam. Jak Ci zależy, to mnie znajdziesz :)

Uważam, że w 99% ci z Couchsurfingu to mili ludzie. Lub przynajmniej potrafią dogadać się z nowopoznanymi osobami i porozmawiać niemal o wszystkim.

Posiedziałam z surferami, pośmiałam się, rooozmawiaaałam i ogólnie miło spędziliśmy czas.

Nie ma to jak porozmawiać z kimś o takich samych zainteresowaniach. Na Zapipidopustkowiu mało kto interesuje się podróżami tak naprawdę.

----

Zaczęłam przeglądać przewodnik po Wilnie. W końcu za miesiąc będę stamtąd wracać. Właściwie nie wiem, czy zobaczymy tam więcej niż kościoły i architekturę. Oglądając zdjęcia turystycznych atrakcji między sakralnymi budowlami przewija się ledwo kilka muzeów. A Wilno liczy ledwie ponad 500 tys. mieszkańców - niewiele więcej od Rzeszowa.

źródło: litwa.lovetotravel.pl


Jeszcze wiele rzeczy muszę sprawdzić. A odpowiedziami może się podzielę.

 - gdzie najlepiej wymienić złote na lity?
 - jak w Wilnie działa komunikacja miejska?
 - gdzie szukać współczesnego Wilna?
 - ile kosztują podstawowe produkty?

Trochę tego będzie. Jakieś sugestie?
Może za 20 lat, może trochę później.

Smutne? Nie do uwierzenia? Gdyby ktoś 30 lat temu napomknął o związkach przez sieć zwaną Internetem, każdy by się roześmiał. Są dziś ludzie, którym wydaje się, że znaczą wiele dla tej drugiej osoby, mimo iż nigdy jej nie dotknęły.
Poznają się na czacie albo portalu randkowym, a że dzielą ich ogromne odległości, nie spotykają się. Bo na początku nie ma sensu, myślą: "Jak to, piszę z kimś dwa miesiące i od razu mam jechać przez pół świata? W nieznane?" A więzi się zacieśniają. Mija rok. Pisanie trwa, może pojawiają się nieśmiałe telefony. Potem pierwsze sprzeczki. Kłótnie. Rozejmy. "Dobrze jest, jak jest. Miło się nam rozmawia. Kocham tę drugą osobę." A spotkanie? Każdy ma swoje życie. Po jakimś czasie przychodzą dziwne wątpliwości i... historia ląduje w programie "Catfish".

Ostatnio temat miłości wirtualnej poruszył Spike Jonze w filmie "Her". W piękny sposób, bo bez oceniania, czy to dobre czy złe. Pokazał świat alternatywny (aż kusi, żeby napisać, że z przyszłości - tego jednak nie wiadomo), w którym więzi międzyludzkie są słabe, a człowiek potrzebę bliskości zaspokaja programem, symulatorem partnera. Program do bólu - dosłownie - przypomina człowieka. Theodor (świetny Joaquin Phoenix) instaluje go, włącza, a on żyje własnym życiem. Doświadcza pierwszej miłości, zazdrości, gniewu, zainteresowania, bólu z powodu braku ciała, a następnie akceptacji bycia programem. Niesamowite, prawda?



Opinie o tym filmie ograniczają się do dwóch słów: "piękny" i "smutny". To również niesamowite, dlatego, że reżyser nie narzucił widzom żadnej opinii. Nie uważam, że świat alternatywny byłby smutny. Każdy kto w nim by się narodził, odnalazłby własną drogę na przeżycie.  Nie jestem typem wojownika o wspólne dobro (w tym wypadku zachowywanie na siłę bliskich kontaktów międzyludzkich), więc dzięki takim obrazom mogę się przygotować na przewidywany rozwój wydarzeń.

Wielu z nas twardo stoi za tym, że nie darzyliby uczuciem programu. (Oto zasada, którą kultywuję od małego: niczego nie można wykluczyć). Ciężko to napisać, ale... Ja nie wiem. Do mojego laptopka coś żywię - that's a start.

Co ciekawe, "współżycie" z programem odbywa się już w jednym miejscu na świecie. Tak, dokładnie w kraju, który kojarzony jest z największym rozwojem technologicznym. Skoro w Japonii śpiewają wirtualne wokalistki, to z ekranów komórek uśmiechać się mogą cyfrowe miłości. Starzejące się społeczeństwo Kraju Kwitnącej Wiśni oraz jego główna przyczyna - spadek populacji, wywołane są niechęcią do reprodukcji. Kobiety nie chcą wchodzić w związki, gdyż według japońskiej mentalności, naturalny jest rychły ślub i dziecko - a one pragną rozwijać się na ciężko zdobytym korporacyjnym stanowisku. Mężczyźni z kolei nie mają czasu ni chęci na randki, zaloty i przebieranie w kobietach. Obejrzycie część historii, czyli urywek reportażu No Sex Please, We're Japanese, nakręconego przez BBC. (W całości dostępny tutaj).



                                       


Czy takie rzeczy wciąż zaskakują, czy tylko ja mam do tego pełne spokoju nastawienie?