Dzisiejsze wyjście na pobliski targ zakończyło się sukcesem :P Na stoiskach ze starociami wypatrzyłam pudło z kasetami, książkami i innymi pierdułkami. A wśród nich kolekcja przewodników, każdy po 1PLN! Wszystkie starocie, sprzedawane na tym targu, sprowadzane są z Niemiec, zatem i przewodniki są w języku naszych zachodnich sąsiadów. Ale co tam, intuicyjnie rozumiem, nie na darmo siedziałam na lekcjach niemieckiego niespełna 10 lat! No i świetne zakupy za 7 złotych :)

Baedeker i Marco Polo po Londynie - mapy miasta i linii metra świetne

Turcja - wybrzeże zachodnie i południowe

Rozmówki włoskie i Marco Polo po Egipcie - jeszcze raz świetne mapy!

Jestem fanką dram z jednego powodu - pokazują kulturę Japonii w dużym zbliżeniu, a co za tym idzie, przybliżają japoński sposób myślenia. Suzuki sensei to drama, która wykorzystując misję edukacyjną tytułowego nauczyciela, nakreśla widzowi problemy współczesnej japońskiej młodzieży - a przez to pozwala wczuć się w klimat bez wysiłku intelektualnego.

źródło: asianwiki.com
Suzuki sensei to drama 10-odcinkowa. W odróżnieniu od innych tego gatunku, jest dramatem zawierającym tylko nieliczne sceny komediowe. Serial ma na celu ukazanie problemów ucznia typowej japońskiej middle school, a robi to dzięki case studies osób, chodzących do klasy Suzukiego - słynnej klasy A, do której nauczyciel dobierał uczniów niczym komponenty do idealnego zapachu. Dzięki interakcjom między sensei'ami a podopiecznymi wyodrębnić można kilka cech, charakterystycznych dla kultury japońskiej. Spróbuję wypisać pięć, by podsumować, co zawdzięczam oglądaniu tej dramy.

5 cech kultury japońskiej na podstawie dramy Suzuki Sensei:

1) Klasa A składa się z osobowości różnych: skrytych i energicznych, pracowitych i mniej pracowitych (lenistwo w Japonii? no way!), przebaczających i mściwych. Mają one jeden wspólny fundament - na wskroś przesiąknięte są japońską grzecznością, pewnego rodzaju godnością i świadomością odpowiedzialności przed społeczeństwem. W kolektywistycznym modelu społecznym wyjaśnienia osobistych czynów należą się niekiedy wielu osobom. Przykład z serialu (i główny wątek ostatnich odcinków): nauczyciel, który będzie miał dziecko ze swoją dziewczyną przed ślubem, winny jest uczniom przeprosiny - gdyż nauczał ich o moralności i musi wytłumaczyć tę niewłaściwą kolejność zdarzeń. Sprawa rozdumuchuje się jednak tylko dlatego, iż cierpiącą z powodu porannych mdłości dziewczynę - Asami-san, widziały uczennice Suzukiego i wyciągnęły wnioski. Gdyby to nie wyszło na jaw, Suzuki-sensei mógłby po prostu ogłosić klasie: "kekkon suru".

2) Ciekawą rzecz zaobserwować można, jeśli chodzi o związki. W dramie wiele mówi się o seksie, jako że jest to temat nurtujący nastolatki. 14-, 15-latkowie uprawiają seks i rozmawiają na ten temat z dorosłymi, chcąc dociec, czy ich postępowanie jest moralne czy nie. Z drugiej strony, ciekawe jest, jak wygląda droga między dwoma osobami, która prowadzi do stosunku seksualnego. Mamy okazję obserwować związek nauczyciela na całej "trasie" - od pierwszego spotkania do małżeństwa. Pierwsze kilka randek to niezobowiązujące (zdawałoby się) rozmowy o życiu codziennym.

Asami-san

Sytuacja ciągnie się przez kilka miesięcy, a jakiegokolwiek kontaktu fizycznego brak. Nagle przychodzi spotkanie, na którym Suzuki opowiada osobistą historię, w wyniku czego następuje trzymanie się za ręce, w końcu pocałunek, a zaraz po tym ten pierwszy raz. Miast dozowania kontaktu, poznawania czyjegoś ciała stopniowo - wszystko na raz. Gdy Suzuki i jego przyszła żona mieszkają już razem, on wychodząc do pracy, nawet nie pomyśli o pocałowaniu lubej. Szybkie "jia, mata..." i gdyby ona nie złapała go za rękę, nie byłoby żadnego kontaktu.

3) Ekspresja! Czyli krzyki i wrzaski, pomagające wydobyć ukrywane frustracje. W pewnym stopniu krzyki te są dla europejskiego widza zadziwiające, gdy przyrównać je do japońskiej grzeczności i szacunku. Z drugiej strony, gdy pomyślimy o walce uczniów z problemami dnia codziennego - jakim są one dla nich ciężarem - wyzwalanie emocji poprzez krzyk wydaje się zupełnie na miejscu. Krzyczą więc ludzie, w których kotłują się emocje, ale także nastolatki przy przywitaniach i pożegnaniach. Krzyczą również mężczyźni, składając obietnice.

4) Kolejny punkt wiąże się z poprzednim. Jak kończy się sytuacja, w której człowiek, przytłoczony problemami, nie może ich z siebie wyrzucić? Z różnych przyczyn: być może nie ma komu się zwierzyć lub wie, że to, co powie, spotka się z dezaprobatą... Oczywiście psychicznym załamaniem, którego mniej lub bardziej doświadczają bohaterowie Suzuki sensei. Jeden z uczniów o dużym ego przezwany został na oczach całej klasy "big pooper", gdyż tego dnia cierpiał z powodu biegunki, o czym dowiedziała się jedna z jego koleżanek. Dla 14-latka może być to powodem do wstydu, nie ma co zaprzeczać. Popycha on koleżankę, która upada na cyrkiel, raniąc się przy tym. Ów młodzieniec - już po wyjaśnieniu całej sytuacji przed klasą i oczyszczeniu atmosfery - chowa się w domu przez kilka tygodni, nie mogąc znieść obecności kolegów, przed którymi się skompromitował. Choć oni nie mają mu już niczego za złe.
Niewinne, wydawałoby się, stosunki między nauczycielami również mogą doprowadzić do nerwowego załamania. Szczególnie te oparte na zazdrości z powodu lepszej pozycji w uczniowskim rankingu popularności nauczycieli. To trochę inna sytuacja niż w Polsce, gdzie nauczyciele cierpią psychicznie po zetknięciu się z grupą gimnazjalistów. Suzuki sensei pokazuje, że zazwyczaj w klasie panuje dyscyplina, przerywana jedynie poważniejszymi wydarzeniami.

5) Ukłony, ukłony, ukłony... Powitanie, ukłon, pożegnanie, ukłon, przeprosiny, ukłon, gratulacje, ukłon, każdorazowe wyrażenie szacunku, ukłon. Widok ten zdążył mi już spowszednieć, ale i dał się polubić.
Właściwie w społeczeństwie kolektywistycznym, gdzie dużą uwagę przykłada się do niezakłócania komfortu drugiej osobie, ma głęboki sens i ukłony po pewnym czasie wykonuje się już pewnie intuicyjnie.

W 2013 roku wyszedł również film pełnometrażowy, kontynuujący przygody nauczyciela i jego klasy. A dla zachęcenia do oglądania - opening:


I przepraszam, jeśli zraziłam Was małymi spoilerami w trakcie tego wpisu :)
Wybraliśmy opcje dojazdu na Hel według mnie najlepsze. Na Hel z Pucka (mimo że było święto) kursowały busy - była 10 rano, dodatkowo padał deszcz, a korków prawie wcale. Mijając Jastarnię i Chałupy odruchowo wypatruję z okna celebrytów. Nie mam pojęcia dlaczego. W drodze powrotnej sprawdził się pociąg, jadący do Gdyni. Choć z początku było tłoczno, większość ludzi wysiadło na pierwszych przystankach licząc od strony Helu i zwolniła się masa siedzeń. Poza tym konduktor był bardzo miły. :)


Idąc od stacji kolejowej, łatwo dojdziemy na nadmorski bulwar. Nic dziwnego, oznaczenia w tej miejscowości są klarowne i jest ich dużo. Turystów zatrzęsienie. Trudno, chciałam być na Helu. Stoiska z pamiątkami, smażalnie ryb (ceny niższe niż we władysławowskim porcie - a w jednej z nich spróbować można rekina!), jadłodajnie z pizzą, kebabami, hamburgerami - czyli bardzo tradycyjnie, a także cukiernie. Najbardziej oblegane są oczywiście smażalnie. No bo jak to? Być nad morzem i nie zjeść ryby? Co do praktyk kulinarnych smażalni miałaby jednak dużo do powiedzenia Magda Gessler.

Flądra - rybka, której 100 g można dostać już za 3,5 PLN
 By dojść na cypel, trzeba przejść przez ten cały jarmark, do ostatniego stoiska, podążając za znakami informacyjnymi. Lub po prostu kierować się za tłumem. (Chyba że jest to mroźna zima). Tak więc idziemy, wodzeni z wielu stron dobrze nam znanymi zapachami.

Boczna dróżka - zapewne jeden z licznych w tym lesie szlaków

Droga na cypel prowadzi przez las. Znajdują się w nim elementy fortyfikacji obrony wybrzeża - schrony, bazy sterowania ogniem itd. Oczywiście do pewnego momentu także nieodłączne kramy.



Wejście na plażę na cyplu
Wchodzimy na plażę. Temperatura umiarkowana, zatem nie jest bardzo tłoczno. Woda lodowata, co nie powstrzymuje turystów od kąpieli. Moczę nogi i patrzę. Czasami wypatrzę mewę.




Hel jest ciekawy - na bulwarze przez cały czas coś się dzieje, kotłuje, kręci. Marynarze zwołują na rejsy przez megafon, a Lech serwuje piwo. Atmosfera typowo turystyczna, ale i radosna. Choć chyba nie dla fok, znajdujących się w fokarium. (Bardzo duże kolejki, trzeba płacić wyliczonymi pieniędzmi).
Z Helu tramwajem wodnym dopłynąć można do Gdańska. Rejs trwa dwie godziny, a bilet normalny to 30 PLN.




Tak, we Władysławowie od turystów nie można się oddalić. No, chyba że jest wielka ulewa i uciekają od morza w kierunku kramów i jadłodajni. Nie ma co jednak narzekać, sama zaangażowana jestem w tą ludzką gąsienicę, przemieszczającą się po Władysławowie po utartych przez innych ścieżkach.

Do tego kaszubskiego miasteczka dojechaliśmy busem z Pucka. Korki, korki i jeszcze raz korki... Cóż, wakacje i wszyscy zmierzają na Hel. Mały, przyjazny w komunikacji z użytkownikiem dworzec i szybkie dojście do "centrum". A tam kramy jak okiem sięgnąć. Pamiątki, gofry (chyba nigdy w życiu nie zjadłam tylu gofrów z bitą śmietaną i owocami, co w ciągu tygodnia nad morzem) i fast foody. Leje jak z cebra, przynajmniej między stoiskami wiatr nie przewraca parasola na drugą stronę. Prócz kramów z pamiątkami wartościowymi, znajduje się tu kilka miejsc z rzeczami "za 2,50".

Nadmorskie "pamiątki" - chińszczyzna w różnej postaci

Szukam w informacji turystycznej rzeczy "do wzięcia". Ciekawy jest "Błękitny poradnik" na temat zwierząt, żyjących w i nad Bałtykiem. Co najważniejsze, zawiera informacje, jak im można pomóc w razie niespodziewanego spotkania.

Idziemy na Wieżę Widokową, z której tarasów zobaczyć można panoramę miasta. Wejście na taras dolny kosztuje 8 PLN, ze zniżką studencką nieco mniej. Widok na port i lunapark świetne. Właściwie, która panorama nie jest świetna? Mimo że to ósme piętro, nie odzywa się u mnie lęk wysokości. Może zaczynam się go pozbywać?
Wieża Widokowa we Władysławowie
W Wieży Widokowej znajduje się również Muzeum Motyli (na korytarzu jest darmowa pieczątka na pocztówki z symbolem tego muzeum) oraz Muzeum Iluzji. Teraz trochę żałuję, że nie odwiedziłam tego drugiego.

Z wieży kusi również lunapark, który bosko wygląda nocą
Władysławowo (pieszczotliwie nazywane przez mieszkańców "Władkiem") to przede wszystkim duży port, z którego łatwo można przejść na plażę.Przechadzając się po nim, można zobaczyć statki przeróżne: duże, małe; kutry rybackie i jachciki. Zdarzają się również osobliwości:

Ciekawe, jak wygląda kapitan?

W porcie przywitamy również wszechobecne mewy. Swoją drogą, to taka miła odmiana. W mieście gdzieniegdzie przysiadają mewy, nie gołębie. Chociaż, jak widać, też lubią być karmione.

Słit mewcie pozują do zdjęcia
 Smażalnie ryb we Władysławowie o dziwo mają droższe ceny niż niektóre na Helu. Może dlatego, że nie ma aż takiej konkurencji jak tam? Dla przykładu we Władku 100g halibuta to koszt 10PLN, na Helu natomiast 7PLN. Byliśmy też w knajpie Kaszubskie Jadło, choć w menu kaszubszczyzny za wiele nie ma. No, chyba że wliczymy rybki. I regionalne piwo. Są tam za to tanie i całkiem przyzwoite domowe zestawy obiadowe.




Oto całe lipcowe zdobycze z Postcrossingu, czyli... tylko i aż z Włoch. Z Turynu.


Ulotki z turyńskich muzeów, pocztówka z ładnym budynkiem i moje ulubione napoje <3. Mocaccino bardzo dobre, spróbuję zrobić sama - lepiej będzie smakować niż wersja sproszkowana i przeleżana. Herbaty bardzo aromatyczne, aczkolwiek tej z wanilią jakoś nie dałam rady wypić. Ze względu na fakt, że "przedawkowałam" ten zapach kilka lat temu, nie będzie mi się on kojarzył pozytywnie chyba już nigdy. A na pewno nie w wersji do spożycia. W każdym razie dziękuję miłej Włoszce ;)

~~~~plany~~~~

Za trzy dni o tej porze będę siedzieć w pociągu relacji Kraków-Hel i prawdopodobnie dojeżdżać do Warszawy, by przemieszczać się powoli w kierunku Pucka. Powrót po tygodniu, z biletami kupionymi za 1 (słownie: jeden) PLN każdy na trasie Gdańsk-Sanok. :) W końcu udało mi się coś kupić w tak niskiej promocji! Przeważnie dzikie hieny wyjadały wszystkie najlepsze bilety przede mną. Cóż zrobić, rules of the jungle. Może dlatego udało mi się zdobyć, bo przewoźnik mniej znany niż Polski Bus.
Próbujcie tutaj, jeśli jeszcze coś zostało. To stara Veolia, która przekształca się w Arrivę - a bilety ma na różnych trasach, nie tylko z Bieszczad nad morze. Powodzenia!